Piknik nad jeziorem to już rytuał. Jak tylko zaczyna robić się ciepło, a przypada to przeważnie w połowie maja, aż do chłodnych jesiennych podmuchów raz w miesiącu spotykamy się ze znajomymi zawsze w tym samym miejscu. Rozkładamy koce, leżaki, turystyczne stoliki i delektujemy się widokiem otaczającego nas lasu, chmur odbijających się od tafli jeziora, śpiewem ptaków, metalicznym, połyskującym na granatowo żukiem, który wdrapuje się na patyk, żabą polującą na muchę oraz swoim towarzystwem. Za każdym razem największą niespodzianką jest to, co ukrywamy w koszach. To już trochę popisy i zawody na kreatywne jedzenie piknikowe. Za nami już kilka lat wspólnego biesiadowania, więc sprawa nie jest prosta.
Zaczęło się, kiedy po trzech dniach w swojej nowej pracy zapytałam, kto oglądał Misia Yogi. Było to w okolicach Świąt Wielkanocnych. Wymienialiśmy się wspomnieniami, opowiadaliśmy, jak ten czas spędzało się w naszych domach i co lądowało na stołach. Na tablicy zapisywaliśmy, czy należymy do drużyny jaja wielkanocnego, czy do drużyny ryby wigilijnej. Ja zdecydowanie jestem fanką grudniowej gorączki świątecznej, ale kulinarnie bliżej mi do wielkanocnych konkretów.
Nasz zespół składał się w większości z roczników z połowy lat dziewięćdziesiątych. Kiedy opowiadałam, że w dzieciństwie uwielbiałam Wielkanoc głównie za poranne oglądanie bajki o przygodach Misia Yogi, który kradł koszyki turystom w Parku Narodowym Yellowstone, większość patrzyła na mnie i nie wiedziała, o czym mówię.
– Ludzie, błagam was. Nie znacie Misia Yogi i Boo-Boo? A Hanna Barbera coś wam mówi? Ja się zabiję, z kim ja pracuję!?
Jakieś dwie godziny później do mojego biura wszedł Michał z IT i trochę zmieszany powiedział, że on wie, kto to Yogi, strażnik Smith i Cindy. Okazało się, że równie mocno czekał na świąteczny poranek i razem z bratem oglądali poczynania głównych bohaterów. Wyraził również ubolewanie, że nie rozumie, dlaczego ta bajka była emitowana w telewizji tak rzadko, bo oglądanie jej na VHS to już nie było to samo.
– Dokładnie tak! Też tak uważam!
Michał miał chytry plan. Zbliżał się firmowy wyjazd integracyjny i mój kolega uznał, że trzeba tym siusiumajtkom pokazać fenomen Misia Yogi. Mieliśmy wynajęty autokar, bo ekipa jest całkiem spora. Postanowiliśmy, że po drodze koniecznie włączymy im bajkę. Kto dotrwa do końca, będzie godny, aby dołączyć do naszego dorosłego teamu. Chwilowo składającego się z Michała i ze mnie.
To nie był najlepszy pomysł. Bajka nie wzbudziła ekscytacji wśród naszych młodszych koleżanek i kolegów. Dla własnego dobra po kilkunastu minutach zdecydowaliśmy z Michałem, że kończymy naszą misję.
Zostaliśmy okrzyknięci królami pikniku i dostaliśmy zakaz wymyślania dalszych atrakcji. Mimo wszystko wyjazd okazał się bardzo udany. Poznałam ludzi, zmieniłam otoczenie, pokochałam jeziora, czułam, że wygrałam życie. Nie tylko dlatego, że pierwszy raz byłam na Mazurach.
Drugiego wieczoru Michał podszedł do mnie i zaprosił na piknik do Parku a’la Yellowstone. Zaintrygowana bez zastanowienia poszłam za nim. Poprowadził mnie jakimiś wąskimi ścieżkami w malownicze miejsce. Słońce już prawie zachodziło, było piękne światło, obok połyskujące jezioro, a na trawie koc i kosz piknikowy.
Ścisnęło mnie w żołądku. Chyba mam randkę. I to jaką! Spojrzałam na Michała i miałam ochotę rzucić mu się na szyję. Nie wiem, czy to wina tego miejsca, szampana, którego przed chwilą piłam, czy jego. Dopiero teraz zauważyłam, jaki jest przystojny. Spojrzał na mnie i poczułam gęsią skórkę.
– Usiądź, proszę. Napijesz się wina?
Nie czekając na odpowiedź, otworzył kosz. Wyjął dwa kieliszki, butelkę wina i owocowo-serowe przekąski.
Włączył skrywany pod koszem tablet i zaprosił na seans.
Włączył Misia Yogi. Jednocześnie czułam rozbawienie, rozczulenie i wdzięczność. Oglądaliśmy, a nasze ciała coraz bardziej się do siebie zbliżały. Zapomnieliśmy, że gdzieś za tymi krzakami trwa impreza integracyjna. Chyba nie muszę opowiadać, jak skończył się ten wieczór.
Wróciliśmy z Mazur jako para. Udawaliśmy przed innymi, że nic się nie wydarzyło. To nie było aż takie trudne. Okazało się, że kilka dni przed tym, jak rozpoczęłam swoją pracę w tej firmie, Michał złożył wypowiedzenie i niecały miesiąc później miał objąć samodzielne stanowisko w innej korporacji. Dobrze się złożyło, niechętnie łączę życie prywatne z zawodowym.
Od samego początku naszego związku mieliśmy jedną tradycję. Regularnie organizowaliśmy sobie piknik nad pobliskim jeziorem na leśnej polanie. Na początku były to romantyczne wyjazdy we dwoje, z czasem dołączali do nas nasi znajomi. I tak nasza tradycja stała się tradycją pięciu par. Czy żałujemy, że skończyło się nasze romansowanie na pikniku? Nic a nic. Uwielbiamy ten nasz tłok na kocu, a kiedy chcemy poczuć się jak podczas pierwszej randki, po prostu bierzemy koc, kosz i organizujemy imprezę tylko dla siebie.
To właśnie na pikniku Michał mi się oświadczył, przekazał bilety na moje wymarzone Karaiby, poinformował o swoim kolejnym awansie. To właśnie w tym miejscu Michał dowiedział się, że będzie tatą i otrzymał ode mnie klucze do naszego nowego domu na Osiedlu Koncept.
Kiedyś rozmawialiśmy o naszych marzeniach. Każde z nas miało ich kilka. Jedno było wspólne. Chcieliśmy zamieszkać w miejscu, w którym możemy organizować piknik zawsze, kiedy tylko mamy na to ochotę. Choćby zaraz. Czy może być lepsze miejsce niż osiedle pod gwiazdami?
To miejsce jest cudowne. Wystarczy, że weźmiemy koc, nianię elektroniczną, żeby kontrolować, czy córka się nie budzi, i rozkładamy się na trawie w naszym ogrodzie.
Nie zrezygnowaliśmy z naszego rytuału nad jeziorem, nadal raz w miesiącu się spotykamy. Tyle że w powiększonym składzie, bo doszły dzieci i jeszcze więcej jedzenia.
Wiadomo, że trudniej jest nam teraz wyskakiwać na piknikowe randki tylko we dwoje. Dlatego mamy je na wyciągnięcie ręki, pod własnymi gwiazdami
E-book ze wszystkimi historiami Osiedlove
Wolisz w wersji papierowej? Napisz do nas ?